Bernard Gruszczyk - życie z drugiej strony obiektywu
Już po pierwszej rozmowie telefonicznej wiedziałam, że spotkałam na swojej drodze człowieka z ogromną pasją, któremu, mimo wielu lat spędzonych w Niemczech, Racibórz wciąż pozostaje bliski. To on stał się inspiracją do rozpoczęcia cyklu o historii nieistniejącej już drukarni i dzięki niemu publikowana w „Nowinach Raciborskich” Kapsuła Czasu wzbogaciła się o unikalne fotografie. Był zwykłym chłopakiem, który ciekawość świata zaspokajał za pomocą migawki i pewnie nigdy nie myślał o tym, że jego zdjęcia zyskają kiedyś wymiar historyczny.
Futbol na koziej łące
Pochodzących z Cieszyna dziadków ze strony ojca pan Bernard nigdy nie poznał, bo zmarli przed jego przyjściem na świat. Dziadek był Polakiem, a babcia Niemką, czyli dokładnie na odwrót niż w rodzinie mamy, która mieszkała w Studziennej. Jadwiga i Albert Krybusowie prowadzili tam gospodarstwo i zgodnie z tradycją panującą w mieszanych rodzinach chcieli, by synowie byli po ojcu Niemcami, a córki po matce Polkami. Na świat przyszły jednak trzy dziewczynki, więc najstarszą Annę posłano do polskiej szkoły i wychowywano w duchu katolickim, a młodsze Elżbieta i Teresa wyrastały na Niemki. Pani Jadwiga pochodziła ze starego rodu młynarzy Figlów i choć była Polką, w jej rodzinnym domu mówiło się gwarą śląską i tę gwarę przekazała też swoim córkom. Elżbieta pracowała podczas wojny w zakładach Messerschmitta, a potem w szpitalu wojskowym w Hildesheim, gdzie w 1944 roku trafił ranny Brunon Gruszczyk. Tak się poznali, potem pokochali, a w 1946 roku postanowili przyjechać razem do Raciborza.
Pani Elżbieta odziedziczyła po rodzicach ziemię w Studziennej, którą się zajmowała, a jej mąż był przedwojennym mistrzem fryzjerstwa, więc ze znalezieniem pracy nie miał najmniejszego problemu.
Pierwsze zatrudnienie znalazł w zakładzie znajdującym się tuż obok Foto Tkacza przy ulicy Opawskiej. Jego właścicielem był na początku Piotr Kamuda, a potem Spółdzielnia Rzemieślnicza Fryzjerów z Kędzierzyna-Koźla. W latach 60. został kierownikiem zakładu fryzjerskiego przy placu Dworcowym. – Pamiętam, że gdy wracałem ze szkoły muzycznej, która znajdowała się wtedy w budynku przy ul. Drzymały, biegłem do zakładu taty na plac Dworcowy. Dostawałem od niego kieszonkowe i kupowałem sobie za nie słodycze w dworcowym sklepiku – wspomina pan Bernard, który w 1965 roku należał do pierwszego rocznika absolwentów Państwowej Szkoły Muzycznej w Raciborzu.
Przygoda z muzyką zaczęła się od prezentu w postaci skrzypiec, które dostał od chrzestnego na I Komunię Św. – Okazało się, że to połówki, do których byłem za mały, więc profesor Aleksander Orłowski dał mi swoje ćwiartki i mogłem na nich ćwiczyć. Oczywiście wolałem pograć w piłkę z chłopakami, ale z rodzicami nie było dyskusji, więc wykorzystywałem okazje, że popołudniami musiałem pasać za Polleną owcy, które hodowała mama. Zostawiałem je pod opieką młodszych kolegów z podwórka, a sam wybierałem futbol ze starszymi. Kończyło się to zazwyczaj burą od mamy, która dostawała potem owcy wypasione i jednocześnie wydojone przez moich kolegów – opowiada ze śmiechem pan Bernard i dodaje, że jako jedynak mógł zawsze liczyć na szczodrość swych rodziców. – Dostawałem co tydzień kieszonkowe, które mogłem przeznaczać na zakup „Świerszczyka”, „Płomyczka”, a potem „Płomyka”, ale miałem za to nieograniczony budżet na książki, które często zamawiałem w wydawnictwach wysyłkowych. Do dziś mam sporo z nich w Niemczech – podsumowuje.
Kiedy praca nie popłaca
W „Jedenastce”, którą kierował wtedy dyrektor Latoń, pan Bernard zaprzyjaźnił się z Jerzym Majchrowiczem i Markiem Krakowskim, z którym w późniejszych czasach łączyła go wspólna pasja fotografowania. Po podstawówce wybrał II Liceum Ogólnokształcące, gdzie trafił do klasy z językiem angielskim, prowadzonej przez Janinę Kałużną. – Nasz sąsiad ze Słonecznej Arnold Kucza, który był kierownikiem zakładu fryzjerskiego, dużo fotografował. Chodziłem razem z nim do ciemni, podpatrywałem jego pracę i przy okazji wiele się nauczyłem. Pierwszy aparat, który dostałem od rodziców to była małoobrazkowa radziecka Smiena 8, do której fundowali mi klisze. To było drogie hobby, zważywszy na fakt, że na początku w przypływie zapału zużywałem codziennie jeden film – tłumaczy pan Bernard.
Cierpliwość rodziców została nadwerężona w dziesiątej klasie, gdy grający wtedy na waltorni Bernard zapragnął mieć wart 4,5 tysiąca złotych magnetofon. – Ojciec kategoryczne odmówił, więc wpadłem na pomysł, że rzucę szkolę, pójdę do pracy i sam sobie go kupię.
Wybrałem Zakłady Graficzne, bo zaprzyjaźniony z rodzicami Stefan Bartoszek, opowiadał mi kiedyś, że pracownicy mogą się tam starać o kredyt z kasy zapomogowo-pożyczkowej. Załatwił mi tę pracę bez wiedzy rodziców, ale już po kilku dniach okazało się, że o pożyczkę mogę się starać dopiero po pół roku pracy, a jej wysokość będzie uzależniona od mojej pensji. Od razu chciałem wracać do szkoły, ale ojciec, który już się zdążył dowiedzieć o moim porzuceniu liceum uznał że skoro podjąłem taką decyzję to muszę być konsekwentny, a jak chcę się dalej uczyć to mogę to robić zaocznie. W ten sposób skończyłem beztroską młodość i zacząłem dorosłe życie. Rano chodziłem do pracy w drukarni, a od popołudnia do wieczora uczyłem się w liceum dla pracujących, gdzie mnie przyjął Brunon Strzałka – podsumowuje pan Gruszczyk, który w 1968 roku towarzyszył swoim kolegom i koleżankom podczas matury pisemnej, którą uwiecznił na pamiątkowych fotografiach.
Gdy w lutym 1967 roku zaczynał pracę w drukarni, trafił do działu chemigrafii pod skrzydła Romana Nowaka. Oprócz niego pracowali tam wtedy: Alfred Mann, Diter Chrubasik, Stefan Rostek i Jerzy Gołombek. Po dwóch latach zdał w Katowicach Piotrowicach egzamin na trawiacza, a rok później rozpoczął naukę w Policealnym Studium Fotograficznym w Warszawie. – Były tam trzy kierunki: technik poligrafii druku, technik poligrafii reprodukcji i redakcja techniczna. Wybrałem reprodukcję i raz w miesiącu w sobotę i niedzielę musiałem być na zajęciach teoretycznych w stolicy, bo praktyki każdy z nas odbywał u siebie w zakładzie. Jeszcze ucząc się w studium, zacząłem pracę w przygotowalni offsetowej, do której mnie ściągnął Józef Myśliwiec. Kiedy zdobyłem dyplom, dyrektor Adam Markowski przesunął mnie do biura głównego technologa, którym był wtedy Franciszek Kunysz. To nie była praca dla mnie, więc gdy tylko Diter Chrubasik wyjechał do Niemiec i zwolniło się stanowisko, wróciłem do przygotowalni offsetowej – wspomina pan Bernard i przyznaje, że fotografia wciąż była jego ogromna pasją, a większość wypłaty zostawiał w Fotooptyce u Franciszki Adamczewskiej. Dzięki tej pasji możemy dziś wracać wspomnieniami do ważnych wydarzeń, które uwieczniał na swoich zdjęciach. Są wśród nich jubileusze kapłanów ze Studziennej, raciborskich zakładów pracy, imprezy kulturalne, a także śluby, komunie i uroczystości rodzinne.
Przygoda z Burdą
Do myśli o wyjeździe na stałe do Niemiec dojrzewał długo. Pierwszy raz pojechał podczas wakacji w 1981 roku do przyjaciół, potem dwa razy do brata żony, który mieszkał w Berlinie. – Zatrzymałem się u Andrzeja Brusta i jego żony Uli Ziemkiewicz, którzy mieszkali w Darmstadt. Jako pomocnik zarabiałem tam 10 marek na godzinę, a w Polsce za pracę brygadzisty w drukarni miałem stawkę 20 fenigów. To działało na wyobraźnię. Mieszkając u szwagra zajmowałem się pielęgnacją ogrodów u znajomych. Dzieciom przywiozłem z Niemiec Amigę, jeden z pierwszych komputerów na naszym osiedlu, a sobie sprzęt fotograficzny, ale wtedy nie myślałem jeszcze o tym, żeby zostawić Racibórz. To przyszło dopiero w grudniu 1987 roku, gdy w grupie 16 drukarzy z Plenum Związku Pracowników Poligrafii pojechałem do Pirna Copitz pod Dreznem. Nie przewidziałem tego, że runie mur i kiedyś otworzą granice. Wtedy byłem przekonany, że będzie coraz gorzej i że to ostatni moment na podjęcie decyzji o wyjeździe – relacjonuje pan Gruszczyk.
W marcu 1988 roku Bernard Gruszczyk wyjechał z żoną do Berlina. Panią Liliannę poznał w 1971 roku w modnej wtedy wśród młodzieży kawiarni „Tęczowej”. Pracowała w biurze PSS Społem, a potem w „Jubilatce”. Pobrali się rok później, a po urodzeniu najstarszego syna Dominika, pani Lilianna pracowała przez pewien czas w sekretariacie drukarni u dyrektora Adama Markowskiego. Później urodził się ich drugi syn Marcin. Obaj zostali pod opieką dziadków i dołączyli do rodziców w sierpniu 1988 roku. Miesiąc wcześniej w Berlinie przyszła na świat ich siostra Alexandra. Gdy rodzina była już w komplecie, pan Bernard pojechał w listopadzie na rozmowę o pracy do jednego z najbardziej znanych w Europie wydawnictw, czyli niemieckiej Burdy, która miała swą drukarnię w Offenburgu. Po tygodniu przyszła odpowiedź, że został przyjęty i od 1 grudnia może zaczynać. W marcu 1989 roku Gruszczykowie przeprowadzili się do Darmstadt, gdzie mieszkają do dziś. – W porównaniu z zakładem w Raciborzu, to był technologiczny skok w przyszłość. Byłem jedynym Polakiem wśród tysięcznej załogi, ale dzięki związkom zawodowym zarabiałem tyle samo co Niemcy. Kiedy w 1996 roku drukarnię zamknięto, znalazłem pracę w firmie produkującej formy drukowe w Rodgau, potem w drukarni dekorów Impress w Aschaffenburgu, gdzie byłem odpowiedzialny za wprowadzanie nowych technologii. Jeździłem do drukarni w Barcelonie, Berlinie, Ełku i rosyjskim Jarosławiu, gdzie szkoliłem drukarzy i prowadziłem nadzór technologiczny nad drukiem. Z drukarni obrzeży w Offenbach przeszedłem na emeryturę, ale wytrzymałem na niej tylko kilka miesięcy. Do 2015 roku pracowałem w firmie Senator, która jest jednym z największych producentów długopisów w Europie, zajmując się nadrukami na nich – wylicza Bernard Gruszczyk.
Dziś ma wreszcie czas, żeby zająć się ogrodem i cieszyć sukcesami dzieci. Dominik, absolwent wydziału slawistyki Uniwersytetu Gutenberga w Moguncji, fotografuje zespoły muzyczne, którym często towarzyszy w trasach koncertowych. Sam też jest muzykiem, a przez pewien czas grał na gitarze basowej w zespole Las Ketchup. Marcin ma w Darmstadt studio 3D i wykonuje projekty i dla Lufthansy, Boeinga i Airbusa, a najmłodsza Alexandra, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Wiesbaden, jest asystentką reżysera i animuje filmy dla dzieci.
Pan Bernard zabrał ze sobą do Niemiec kilkaset klisz na których przez wiele lat uwieczniał nasze miasto i jego mieszkańców. Wśród nich są zdjęcia z nieistniejącej już Zakładów Graficznych w Raciborzu, dzięki którym możemy wrócić do miejsc i przypomnieć ludzi, którym przez lata towarzyszył drukarz z aparatem w ręku.
Katarzyna Gruchot