Na własną zgubę, na własne nieszczęście, zupełnie taki nie jestem. Zapiski z pamiętnika Łukasza podróżnika
ks. Łukasz Libowski przedstawia
Dziś chciałbym opowiedzieć o figurze świętego Józefa z karmelitańskiego kościoła Matki Bożej i świętego Teodora w Bambergu – obejrzałem sobie tę figurę dokładnie w czasie jednej z wycieczek, na jakie wybieram się obecnie, będąc na zastępstwie w Uttenreuth, co jakiś czas, w miarę możliwości; i chciałbym skreślić dwa słowa o sobie, to jest, uściślijmy, o tym, co pojąłem, kiedym przed owym barokowym bamberskim świętym
Józefem stał i kiedym weń się wpatrywał. Zdaje mi się, pozwolę sobie dodać, że nie tylko na końcu niniejszego tekstu powiem o sobie, ale że będę mówił w nim o sobie cały czas: w pierwszej jego części powiem może nawet więcej na swój temat aniżeli w drugiej.
Takie oto „momenty” we wskazanej statule – czytelnik widzi ją na załączonym zdjęciu – są dla mnie istotne: po pierwsze, wyraz jej twarzy, po drugie, że trzyma w rękach Dzieciątko oraz, po trzecie, że przedstawiona została nieco pochylona w przód, w wykroku. Trzy te „momenty” są dla mnie ważne, niezależnie od tego, z jakich powodów, by tak rzec, rzeźbiarz się na nie zdecydował: dziecię Jezus jest przecież, uczy ikonografia chrześcijańska, atrybutem świętego Józefa, z kolei dynamizm to jedna z kluczowych cech charakterystycznych rzeźby barokowej. Wyliczone „momenty” interpretuję następująco – na własny użytek, nie twierdzę ani, że przedkładana przeze mnie interpretacja jest jedyną możliwą, ani też – gdzież bym śmiał! – że ze wszystkich możliwych interpretacji jest najlepszą.
Ma święty Józef, Józef bamberski, niezmiernie przystojną twarz. Jest to twarz pociągła, z wysokim, cokolwiek zmarszczonym, w połowie bujną grzywą przesłoniętym czołem, z wielkimi, dosyć głęboko osadzonymi, półprzymkniętymi oczami, oprawnymi długim, delikatnym łukiem brwiowym, z nieznacznie wydętymi kośćmi policzkowymi, wyrazistym, doskonale ukształconym nosem, z lekko rozchylonymi ustami, okolona pozostającymi w niejakim nieładzie, trochę rozwichrzonymi, gęstymi, nieco w loki się układającymi włosami i półdługą brodą, mocno już skręconą, które to włosy i broda jakby przeistaczają owo oblicze podłużne w okrągłe. W odczuciu moim twarz ta tchnie przede wszystkim smutkiem, dojrzałym, spokojnym i głębokim smutkiem. Wydaje mi się to być twarz człowieka przemierzającego zacienioną doliną melancholii, pogrążonego w otchłaniach apatii, przygnębienia: ujawnia, uzewnętrznia ona, w moim przekonaniu, ciemności, jaki taki człowiek w sobie niesie. Zarazem z twarzy tej bije dobroć i czułość: jest to także, odnoszę wrażenie, twarz człeka empatycznego, który umie zrozumieć, wyobrazić sobie, co przeżywa drugi, ten, który przed nim staje. W końcu zaś w twarzy tej dostrzegam nieskrywaną, niezakłamaną, niezamaskowaną bezradność: twarz ta jak gdyby do mnie mówiła: „Choć wiem, co się z tobą, co w tobie się dzieje, nie umiem ci, mimo najszczerszych chęci, pomóc”.
Jakże szlachetne są Józefowe dłonie: zadbane, smukłe, długopalce, przyozdobione dużymi blaszkami paznokci! (widzimy tu Józefa, oczywiście, wyidealizowanego, nie realistycznego) – to one, obłożone pieluszką, układają się w wygodne dla małego Jezusa leże, w miły dla Jezusa tron. Trzyma Józef „bamberczyk” Dzieciątko wysoko, przy swojej piersi, i przyciska je do siebie: dzierży bowiem na swoich rękach, tak ten jego gest czytam, co ma najcenniejszego, swoje wszystko; wyobraźnia i pamięć przychodzą mi tu z podpowiedzią: niekiedy trzyma tak swoje maleństwo młody, niewprawny jeszcze w piastowaniu niemowlątka ojciec, kiedy po raz pierwszy dostaje je na ręce. Ów uścisk Józefowy jest nader troskliwy, bardzo delikatny, choć pewny; skonstatowałbym, że wyraża wielkie uczucie żywione przez opiekuna Jezusa, że objawia jego, rodzica Jezusowego, przejęcie tym, co go spotyka. W moim przekonaniu obu bohaterom, których widzimy w omawianym bamberskim przedstawieniu, Józefowi i Dzieciątku, jest ze sobą dobrze, będąc razem, są, jak sądzę, szczęśliwi. Szczęścia Józefa bardziej się domyślam, wszak nie zostało ono nijak wprost zaznaczone, natomiast szczęście Jezuska widać: zadowolony, podnosi rączki, jedną z nich w kierunku twarzy Józefa, prawie że chwyta go już za brodę.
Wyrzeźbił artystka nazareńskiego rzemieślnika z kościoła ojców karmelitów w Bambergu lekko pochylonego, z lewą nogą wysuniętą do przodu, a z prawą z tyłu, w chwili, kiedy stawia krok. Jakby więc idzie Józef w stronę tego, kto przed nim staje, kto jemu się przygląda i jemu się zwierza – i jakby zaraz miał mu przekazać niesiony przez się skarb, niemowlę Jezus; jakby ten ruch przekazania dzieciny Jezus Józef już wykonywać zaczął, choć nie wygasł jeszcze zupełnie ruch jego poprzedni.
Podsumujmy: bamberski Sprawiedliwy – tak Biblia nazywa patrona Świętej Rodziny – rozumie duszę doń przychodzącą i doń się zwracającą, współczuje z tą duszą, lecz nie wie, jak jej pomóc, jak ją wesprzeć, jak jej problemom zaradzić, jak jej cierpieniom ulżyć – zadanie to go przerasta, nie wie, co począć. Smuci się zatem, żałuje, przykro mu i ciężko. Robi jedno tylko, co może, co w tych okolicznościach umie i co jest, trzeba chyba stwierdzić, w tej sytuacji najlepsze: dzieli się tym, co ma najdroższego, dzieli się tym, kto stanowi cały jego świat, Jezusem.
*
Drodzy czytelnicy, kiedy w zacisznym przybytku karmelitańskim w Bambergu patrzyłem, zachłannie, łapczywie patrzyłem na stojącego tam, w jednej z kaplic, Józefa, zaświtała w mojej głowie myśl, że powinienem być, co więcej, całym sobą, całym swoim jestestwem odczułem, że chcę, że gorąco pragnę być, jako człowiek w pierwszej kolejności, jako mężczyzna, ale również jako ksiądz, taki, jak ten święty Józef. W tym samym jednak ułamku sekundy dotarło do mnie, że taki nie jestem, że, na własną zgubę, na własne nieszczęście, zupełnie taki nie jestem. I do oczu napłynęły mi łzy.
Było to przeżycie, moi mili, ze wszech miar oczyszczające. Dało mi wiele do myślenia. Okazało się też dla mnie wspaniałym materiałem na rachunek sumienia.