Stanisław Wasiuta - szef z którym konie można było kraść
Był duszą towarzystwa i niezastąpionym kompanem męskich imprez na działce. W pracy nie było sprawy, której by nie potrafił załatwić. Jako szef umiał postawić pracownika do pionu, ale nikt się na niego nie gniewał, bo wszyscy wiedzieli, że Staszek to jest równy chłop.
Wschodnia dusza
Bezpośredniość i serdeczność wyniósł z rodzinnego domu na Kresach. Jego rodzice, Wojciech i Genowefa, pochodzili z województwa lwowskiego, gdzie się poznali i pobrali. – Przed wojną mama była służącą, a ojciec powoził tramwajami konnymi we Lwowie. Rodzice znali się dziesięć lat, ale na ślub zdecydowali się dopiero w 1939 roku, dlatego niedługo po tym ojca zmobilizowano. W 1940 roku we Lwowie urodziłem się ja, a cztery lata później w Samborze mój młodszy brat Stanisław – opowiada Marian Wasiuta i dodaje, że jego ojciec znalazł się w Raciborzu zupełnie przypadkiem. Ranny niedaleko naszego miasta, zamieszkał w nim zanim zaczęli tu docierać pierwsi repatrianci. Jako wojskowy mógł sprowadzić rodzinę, która dotarła jeszcze w 1945 roku. Jego żona Genowefa zabrała ze sobą na Ziemie Odzyskane matkę i przyrodnie rodzeństwo. – Na krótko trafiliśmy do mieszkania przy ulicy Toruńskiej, a potem dostaliśmy dom przy Ocickiej, który rodzice przez wiele lat spłacali. Babcia Gackiewicz zamieszkała trzy posesje dalej – tłumaczy pan Marian.
Obaj bracia chodzili do „Czwórki”, która mieściła się w dzisiejszym budynku II LO, a ich ojciec rozpoczął pracę w straży przemysłowej cukrowni. – Tatuś opowiadał, że musieli pilnować zakładu, bo Rosjanie zaczęli z niego wywozić wszystkie maszyny. Udało się je odbić, ale trzeba było uważać, by się to nie powtórzyło. Przez pierwsze miesiące zamiast pieniędzmi płacili mu brązowym cukrem. Mama przywiozła z sobą do Raciborza krowę, mieliśmy 15 arów pola, więc jakoś przeżyliśmy. Potem tato zajmował się kontraktacją buraka cukrowego. Jeździł po wsiach i spisywał umowy z rolnikami. W 1950 roku w Raciborzu przyszła na świat nasza siostra Basia – wspomina pan Marian.
Po skończonej szkole starszy brat poszedł do technikum mechanicznego, a Stanisław wybrał liceum przy Kasprowicza. Po roku zrezygnował, bo w 1959 roku zaczął już pracę w zecerni, dostając się pod skrzydła Czesława Hercoga. – Był oczytany, matematyka go nie interesowała, ale książki bardzo. Praca w drukarni mu się podobała. Został mistrzem, a potem kierownikiem zakładu – mówi Marian Wasiuta. Bracia spotykali się często na murawie boiska, gdy drużyna drukarzy grała przeciwko drużynie RPB. – W sporcie ja byłem większym kibicem, a brat większym piłkarzem. Aż do emerytury pracowałem w Raciborskim Przedsiębiorstwie Budowlanym, ale miałem wielu kolegów w drukarni, w której przez pewien czas pracowała też nasza siostra Basia. Zrezygnowała, gdy urodziła pierwsze dziecko. Zmarła po porodzie czwartej córki – podsumowuje pan Marian.
Z murawy na działkę
Mirosław Wasiuta pamięta organizowane w sali Kolzamu coroczne mikołajki dla dzieci drukarzy, pierwszomajowe pochody, które kończyły się zawsze na placu Długosza oraz imprezy związane z Dniem Drukarza, który przypadał w czerwcu. – Na Mikołaja dostawałem zawsze jakieś gry planszowe, drukowane przez naszą, albo jakąś zaprzyjaźnioną drukarnię. Pamiętam takie wydarzenie w Rybniku Kamieniu, na które zjechało szesnaście autokarów z całego Śląska. Drukarze przyjeżdżali całymi rodzinami. Były rozgrywki sportowe, konkursy, pieczona kiełbasa i oranżada. Naprawdę fajne czasy – wspomina syn pana Stanisława.
Jego rodzice poznali się na jednej z zabaw w Raciborzu. Pan Stanisław pracował już wtedy w drukarni, a pochodząca z Brzezia Teresa była krawcową. W 1971 toku urodził się ich syn Mirek. – Tato miał dla mnie zawsze czas. Łączyła nas wspólna pasja, którą była piłka nożna. Kiedy były Mistrzostwa Świata w Argentynie miałem sześć lat i nie wytrzymywałem do meczów, które odbywały się w nocy. Na drugi dzień tato zdawał mi dokładną relację z każdego spotkania i robił to tak sugestywnie, że potrafiłem się popłakać – wspomina Mirosław Wasiuta. Potem było wspólne oglądanie wszystkich meczów i kibicowanie A-klasowej Polonii Racibórz, w której grał pan Mirek, a dla której plakaty drukował jego ojciec. – Nie chodziłem do przedszkola, dlatego rodzice często zabierali mnie ze sobą do pracy. Mama pracowała przez krótki okres w kiosku Ruchu na rogu Ogrodowej z Opawską, więc albo siedziałem tam z nią, albo opiekowała się mną babcia. W zecerni u taty bawiłem się czcionkami i oglądałem wiszące na ścianach plakaty z drużynami piłkarskimi, które dorzucali do gazet z okazji Mistrzostw Świata w 1974 roku w RFN. Bardzo miło wspominam wszystkich kolegów taty z drukarni: Bernarda Kiermaszka, Józefa Hercoga, Henryka Szczepanowskiego, Stefana Rostka, Wojciecha Szubę, Ryszarda Drelicha, panią Jankę z magazynu i braci Gucików, z których jeden pracował w introligatorni, a drugi był kierowcą. Jako bardzo ciepłego i dobrego człowieka pamiętam pana Hercoga, zresztą wszyscy pracownicy drukarni to była jedna wielka rodzina – podsumowuje pan Mirek.
Wasiutowie mieli na Ocicach 14-arową działkę rekreacyjną, na której uprawiali warzywa i owoce, ale przede wszystkim była ona miejscem spotkań braci drukarskiej. – Latem tato jeździł tam od razu po pracy, a mama przywoziła mu na nią obiad. Na Ocice przychodzili wszyscy koledzy taty z drukarni, którzy wspólnie grillowali, biesiadowali i imprezowali. Najbliżej miał Rysiek Drelich, który mieszkał niedaleko – tłumaczy pan Mirek, a pan Ryszard dodaje, że jako najmłodszy z kolegów musiał odczekać wiele lat, żeby się dostać do „elity” drukarzy, która spotykała się też po pracy. – Na działce u Staszka były najlepsze imprezy. Jak oglądam po latach nasze zdjęcia, to żal mi tych czasów. Byliśmy zgraną paczką i dobrze się w swoim towarzystwie bawiliśmy. Jak zabrakło Staszka, to wszystko się rozpadło – wspomina pan Drelich.
Inny uczestnik działkowych biesiad, Henryk Szczepanowski, pamięta, że jego kolega Staszek był zapalonym wędkarzem i grzybiarzem. – Graliśmy razem w drużynie piłki nożnej, ale jego największym konikiem były ryby. Umawiał się często z Hubertem Bluszczem i swoim bratem na nocne wędkowanie, najczęściej z soboty na niedzielę. W poniedziałek przynosił nam do pracy na spróbowanie ryby, które sam marynował. Dla mnie był świetnym kumplem i wspaniałym człowiekiem – podsumowuje pan Henryk.
Pan kierownik Staszek
Po Zygmuncie Rybackim, w 1991 roku Stanisław Wasiuta został kierownikiem Zakładów Graficznych w Raciborzu, które podlegały Przedsiębiorstwu Papierniczo-Poligraficznemu Prodryn w Będzinie. – Był zawsze jednym z nas i nigdy nie dał nam odczuć, że jako szef czuje się ważniejszy. Pamiętam, że wróciłem kiedyś do pracy po miesięcznym urlopie, a mój dział był w rozsypce, bo chłopaki coś zawalili. Zrobił mi wtedy awanturę, ale potem wszystko wyjaśniliśmy sobie przy kielichu. Taki był właśnie Staszek, nie dość, że miał wtedy rację, to jeszcze stawiał – mówi ze śmiechem Stefan Rostek i dodaje, że dyrekcja w Będzinie dobrze wiedziała, że Wasiuta nigdy swoich kolegów nie zwolni, więc przesunęli go w 1996 roku do Rybnika, a na jego miejsce przyszedł kierownik z tamtej drukarni. Jan Suder powrócił do Rybnika w lutym 1998 roku, wymieniając się znowu z Wasiutą. Wcześniej jednak była powódź i pan Staszek, jako jeden z pierwszych, zjawił się w drukarni na Staszica, żeby ocenić straty i pomóc w sprzątaniu.
– Wyglądał dość groźnie i potrafił „po męsku” tak człowiekowi nagadać, że szło w pięty. Przeżyłem to kilka razy, ale nigdy nie miałem pretensji, bo się należało. Chodziło zazwyczaj o nasze opóźnienia w zapłacie faktur na rzecz drukarni „Prodryn”, przez co on, jako kierownik drukarni, obrywał z kolei od swojej dyrekcji w Będzinie – wspomina Arkadiusz Gruchot z drukowanych na Staszica „Nowin Raciborskich”. – Ja z kolei broniłem się, że zdjęcia w gazecie są zbyt blade albo zbyt ciemne, druk się rozjeżdża, co oczywiście tylko czasem było prawdą i bezpośredniego związku z opóźnieniami faktur nie miało. Choć takie rozmowy zaczynały się groźnie, zawsze kończyły się miło, a konkretnie pogawędką przy kawie „z gruntem”, robionej przez panią Stefę – prawą rękę dyrektora (czyli Stefanię Wawoczny). I tak właśnie pamiętam pana Staszka: na zewnątrz trochę szorstkiego, groźnie wyglądającego, a przy bliższym poznaniu uczciwego, dobrego człowieka, na którego zawsze mogliśmy liczyć, na przykład gdy nasza redakcja coś zawaliła i wydanie gazety było zagrożone – dodaje prezes Wydawnictwa Nowiny.
Ryszard Drelich podkreśla, że ze Staszkiem można było konie kraść, ale jako szef potrafił być stanowczy. – Przy klientach zwracałem się zawsze do niego „panie kierowniku”, ale poza tym był zawsze Staszkiem. Kiedy zostałem przewodniczącym Związków Zawodowych Pracowników Poligrafii, wspólnie organizowaliśmy Dni Drukarza. Z nim nie było spraw nie do załatwienia. Miał wszędzie znajomych i dobre układy w WOP-ie, dzięki czemu jednym telefonem potrafił nam załatwić wojskową grochówkę – podsumowuje pan Drelich.
Antoni Szumilak wspomina z kolei jego poczucie humoru. – Drukowaliśmy dla milicjantów tarcze strzelnicze. Ciągle do nas przychodzili, że już im się te stare skończyły i potrzebują nowych. Problem polegał na tym, że oni nigdy nie płacili. Staszek nadrukował im kiedyś tych tarcz na zapas i gdy przyszli po nowe i zaczęli narzekać, że nie mają pieniędzy, wręczył im to co zostało i pyta: a kulki macie, czy kamieniami będziecie strzelać?
Jego nagła śmierć, 6 maja 1998 roku, była dla wszystkich ogromnym zaskoczeniem. – Nigdy nie zapomnę jego ostatniego dnia w pracy. Poszłam do jego biura, żeby mi zrobił skład na tłoczenie okładki, a on mówi: Marysiu, czy ty musisz mieć to na dzisiaj? Bo mnie strasznie głowa boli i zaraz idę do lekarza. Ale oczywiście zrobił, a potem Wojtek Szuba zawiózł go na Gamowską. Podobno chcieli go tam zostawić, ale nie zgodził się. Zmarł mając zaledwie 54 lata. Dla mnie to był szok. Na różnych kierowników trafialiśmy, ale Staszek to był bardzo dobry i rodzinny człowiek. Zawsze na Wszystkich Świętych chodzę na Jeruzalem, żeby mu zapalić świeczkę – podsumowuje Maria Gawlica.
Katarzyna Gruchot