Ryszard Drelich maszynista, który nie chciał być górnikiem
Ojciec – górnik wybaczył mu szkołę poligraficzną dopiero wtedy, gdy pokazał ile zarabia. – Drukarz to był w latach 70. pan. Moja pierwsza wypłata, 1700 złotych, to było dużo więcej niż dostawał człowiek pracujący pod ziemią – mówi maszynista Ryszard Drelich, który z raciborską drukarnią związał się na trzydzieści lat.
Z Nowej Rudy do Raciborza
Wszyscy w rodzinie Drelichów związali się z górnictwem, więc los pana Ryszarda wydawał się przesądzony. – Mój ojciec Antoni pracował w kopalni w Nowej Rudzie. Górnikami było trzech moich braci, kuzyni, a nawet szwagier, więc ojciec bardzo się zdziwił, gdy po podstawówce wybrałem Zasadniczą Szkołę Poligraficzną. Zdecydował przypadek, bo byliśmy kiedyś z klasą w tej szkole na wycieczce i bardzo mi się tam spodobało. Zobaczyłem jak się układa czcionki, obejrzałem maszyny i wiedziałem, że to jest dla mnie – wspomina pan Ryszard, który wytłumaczył tacie, że może pracować w kopalni, jak w niej będą okna.
Zanim zaczęto uczyć technik druku w Katowicach Piotrowicach, noworudzka placówka była wtedy jedyną szkołą poligraficzną w Polsce. Zapewniała trzy dni nauki i dwa dni praktyki w warsztatach wyposażonych w zecernię, introligatornię i halę maszyn typograficznych, które przygotowywały uczniów klas właśnie o takich trzech profilach. – Uczyliśmy się na maszynach linotypowych, bo offsetów jeszcze wtedy nie było. Po trzech latach zdałem egzamin na maszynistę typograficznego, a do naszej szkoły przyjechał dyrektor Zakładów Graficznych w Raciborzu Jan Machel, który szukał maszynistów do drukarni. Obiecywał pracę i mieszkanie, a dla 17-letniego chłopaka móc się wyrwać w tym wieku z domu, to było coś – opowiada pan Drelich.
Pierwszy raz na Śląsk przyjechał z tatą, który w rozmowie z dyrektorem ustalił, że syn zacznie pracę 4 sierpnia 1969 roku, a zamieszka w pokoju nad kartoniarnią, która należała do drukarni, a mieściła się przy ul. Londzina w Raciborzu. – Pokój był na piętrze, a toaleta w zakładzie, za halą maszyn, ale z natrysków mogłem korzystać w drukarni na Staszica, więc po pracy można się było tam umyć. Obiady jadłem w stołówce Cukrowni, gdzie wykupiłem sobie abonament – tłumaczy Ryszard Drelich i przyznaje, że kiedy zobaczył maszyny w raciborskiej drukarni, przeraził się, że nie da rady, bo to było zupełnie co innego, niż w szkolnych warsztatach. Na szczęście trafił na staż do doświadczonego maszynisty Stefana Bartoszka. – Powiedział mi: synek, jak ty będziesz tak pracował, to nie zarobisz na chleb, bo ja się tak przejmowałem, że gdy mi nie wyszła jakaś czcionka to zaczynałem wszystko od początku. Korektę robił Wilhelm Dziadzia, któremu nie mógł umknąć żaden błąd. Sprawdzał wszystko pod względem technicznymi i gdy coś wyszło źle, od razu odsyłał do poprawki. Mieliśmy też w drukarni takiego szpeca, pana Waltera Sotykę. On miał wszystko tak poukładane w głowie, że tylko spojrzał na tekst, a już wiedział jak to ma wyglądać po wydrukowaniu – opowiada pan Ryszard, który starszych kolegów podziwiał, ale zbyt wiele się od nich nie zdążył nauczyć, bo jesienią następnego roku rozpoczął służbę wojskową.
Miłość między ryzami papieru
Powrót z brzeskiej dywizji saperów do raciborskiej drukarni okazał się dla pana Ryszarda trudny, bo wszyscy koledzy z wojska wyruszyli na północ, a on musiał się udać w odwrotnym kierunku. Wkrótce okazało się, że warto było wrócić, by między ryzami papieru odkryć nową koleżankę i jednocześnie piękną dziewczynę. Grażyna Czwal trafiła do zakładów graficznych zaraz po maturze, którą zdała w II LO w Raciborzu w 1972 roku. – Nie miałam wtedy sprecyzowanych planów na przyszłość, więc za namową koleżanki, poszłam do pracy w drukarni. Mieszkałam przy ul. Kościuszki, więc miałam niedaleko. Trafiłam do magazynu, w którym pracował Ignacy Rzeżączka, a kierowniczką była Stefa Wawoczny. Mimo kryzysu i ciągłego braku papieru, nasz magazyn był zawsze pełny. To była zasługa Jana Gomułki, który był świetnym zaopatrzeniowcem i dla którego nie było rzeczy niemożliwych – tłumaczy pani Grażyna. Jej mąż przypomina sobie, że w czasach, gdy trudno było zdobyć złotą farbę, pan Gomułka przywoził ją z jedynej fabryki na wybrzeżu, choć nikt nie wiedział, jak to robi.
Pani Grażyna pochodziła z rodziny maszynisty kolejowego Ryszarda Czwala i związanej z handlem jego żony Anastazji, którzy przyjechali do Raciborza w latach 50. Świeżo upieczona magazynierka marzyła o pracy przedszkolanki, ale wobec nagłego uczucia, które w 1975 roku młodzi przypieczętowali ślubem, oraz przyjścia na świat ich córki, o studiach musiała zapomnieć.
Kiedy Stefania Wawoczny poszła na urlop macierzyński, zastąpiła ją na stanowisku kierowniczki, ale pogłębiająca się alergia na wiele substancji, wśród których musiała pracować, sprawiła, że po siedmiu latach Grażyna Drelich odeszła do PSS Społem.
Po ślubie Drelichowie zamieszkali z teściami pana Ryszarda, a potem przenieśli się do mieszkania komunalnego przy ulicy Rzemieślniczej na Ostrogu. W 1982 roku przeprowadzili się do bloku spółdzielczego przy ulicy Żorskiej, gdzie mieszkają do dziś. Pan Ryszard, oprócz pracy zawodowej, angażował się zawsze w pracę społeczną. W drukarni był wieloletnim szefem związków zawodowych pracowników poligrafii. W Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej pełnił funkcję wiceprzewodniczącego do spraw sportu. Organizował zloty, rajdy, osiedlowe festyny, a także mecze siatkówki i koszykówki. – Mijają mnie nieraz jacyś dorośli ludzie ze swoimi dziećmi i grzecznie się kłaniają. Potem się okazuje, że to te dzieciaki, z którymi grywałem przed laty na osiedlu w ping-ponga, albo organizowałem im w wakacje jakieś turnieje. Oni mnie jeszcze pamiętają – podsumowuje pan Drelich i dodaje, że za czasów pracy w zakładach poligraficznych każdy drukarz był najlepiej poinformowany, bo zanim jakąś gazetę albo broszurę wydrukował, dwa razy zdążył ją przestudiować.
Złota odznaka i pieczątka
Gdy w pierwszą niedzielę czerwca 1976 roku pracownicy zakładów graficznych spotkali się z okazji Dnia Drukarza na corocznej mszy w kościele farnym, byli zdumieni tłumami, które tam zastali. – Zaczęliśmy się zastanawiać, skąd się wzięli ci wszyscy ludzie. W końcu zrozumieliśmy, że oni są pracownikami Prodrynu, pod który przeszła nasza drukarnia. Byli więc pracownicy Zakładu Owocowo-Warzywnego w Ocicach, Wytwórni Win i Wytwórni Octu, a wśród nich my, czyli drukarze z Przedsiębiorstwa Papierniczo-Poligraficznego Prodryn w Będzinie – opowiada ze śmiechem Ryszard Drelich, który rok później, w nagrodę za pracę społeczną pojechał pociągiem przyjaźni na tydzień do Związku Radzieckiego. – Wyruszyliśmy ze Śląska do Warszawy, a stamtąd w czteroosobowych kuszetkach do Moskwy, a potem Kijowa. Cały pobyt opłacał zakład pracy. Musieliśmy się tylko zaopatrzyć w ruble, które mogliśmy wydać na miejscu na jakieś pamiątki. Z Polski wzięliśmy na handel rajstopy i gumy do żucia. Schodziły jak świeże bułeczki. Dzięki temu żonie przywiozłem złoty pierścionek, a córce lalkę, która była większa od niej. Rosjanie nas wspaniale gościli. Złego słowa o nich nigdy nie powiem – podsumowuje pan Ryszard. Jego żona wspomina z kolei delegację z ZSRR, która przyjechała zamontować i uruchomić zakupione do drukarni trzy radzieckie maszyny offsetowe. Serwisanci mieszkali w hotelu „Polonia”, a zaopatrywali się w specjalnych sklepach, które były dostępne tylko dla nich w stolicy. – Zaprosiliśmy ich kiedyś do domu na kolację i jeden z nich – Kola – postanowił, że sam dla nas coś ugotuje. Obrał i pokroił ziemniaki, wyciągnął ze swojego plecaka puszki z tuszonką, którą wrzucił do garnka i mieliśmy gotowe danie. Potem zaczął śpiewać, a miał tak piękny i donośny głos, że słyszeli go tej nocy wszyscy sąsiedzi. Kiedy go próbowaliśmy uciszać dziwił się: to wy w Polsce nie lubicie śpiewać? Do tej pory wspominamy ich bardzo miło – podsumowuje pani Grażyna.
Gdy w drukarni pojawiły się pierwsze maszyny offsetowe pan Ryszard znalazł się pod skrzydłami Antoniego Szumilaka. Przygotowywał go do dodatkowego egzaminu na maszynistę offsetowego, który zdał w latach 80. w Będzinie. – Pierwsza maszyna offsetowa, na której pracowałem to był enerdowski „Brylant”. Po typografii to był milowy krok do przodu. Najbardziej odczuwalną zmianą było to, że nie musiałem już używać tak dużej siły, jak przy czcionkach ołowianych. W chemigrafii dostawałem gotową płytę, którą
przygotowywał Heniek Szczepanowski, albo Józek Rostek. Ale prawdziwym rarytasem była dwukolorowa maszyna offsetowa, którą dostaliśmy też z NRD – opowiada pan Ryszard i wraca wspomnieniami do okresu stanu wojennego, gdy jego zakład znalazł się pod specjalnym nadzorem. – Mój sąsiad był komisarzem, który wszystko w drukarni kontrolował. Zabrałem go kiedyś do zecerni i mówię Jurek, masz tu kasztę, czcionki i ułóż swoje nazwisko. Dwóch dni mu nie wystarczyło na znalezienie odpowiednich liter, bo czcionki były tak poukładane, że tylko zecer znał ich miejsce – opowiada ze śmiechem pan Ryszard.
W raciborskich zakładach poligraficznych przepracował 30 lat. W 1985 roku przyznano mu srebrną odznakę za zasługi dla województwa katowickiego, w 1994 roku dostał Złotą Honorową Odznakę Związku Zawodowego Pracowników Poligrafii, rok później Odznakę Zasłużony Drukarz, a po kolejnych czterech latach otrzymał zwolnienie z pracy. – Koniec był taki, że przyjechał pan dyrektor z Będzina i wbił nam wszystkim w dowodach pieczątkę „PPP Prodryn (w likwidacji) i datę zwolnienia. To był 31 sierpnia 1999 roku. Opuszczałem nasz zakład jako jeden z ostatnich, obok Ani Koziarczyk i Heńka Szczepanowskiego. Razem z nim wieszałem na drzwiach do drukarni kłódkę – podsumowuje Ryszard Drelich.
Katarzyna Gruchot