Ewa Konopnicka - 5490 dni za sterami szkoły
Została nauczycielką realizując własne i te niespełnione marzenie mamy. Zawsze lubiła śmiałe wyzwania, dlatego przez kolejne reformy oświaty przeprowadzała szkołę gładko, z niespożytą energią podążając w nowe czasy. Dziś jest z niej dumna, tak samo jak z całej kadry pedagogicznej, która sprawdzała się i sprawdza w każdej życiowej sytuacji.
Filcowe papcie dziadka Stasia
Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z niewielką Sarnową, która kiedyś była pięciotysięcznym miasteczkiem, a dziś stanowi dzielnicę Rawicza. Pani Ewa pamięta wybrukowany kocimi łbami rynek z ratuszem, na którym stały pompy. Czerpali z nich wodę właściciele pobliskich kamienic. Wśród nich znany w okolicy obuwnik Stanisław Wojciechowski, który swój zakład miał na parterze jednej z nich. Na piętrze budynku mieszkały dwie rodziny, a po drugiej stronie parteru jego córka Maria ze swoim mężem Bronisławem i trójką dzieci: Dariuszem, Ewą i Małgorzatą. – Dziadek szył i naprawiał buty. Jako nastolatek stracił nogę i wyuczył się zawodu, w którym nie musiał się za dużo poruszać. Z babcią Marianną miał siedmioro dzieci, ale ja jej nie zdążyłam poznać, bo zmarła zanim się urodziłam. Dziadek ożenił się po raz drugi i do końca życia pracował w swoim zawodzie. Jego zakład był pełen maszyn. Pamiętam, że szył dla nas filcowe papcie, które uwielbialiśmy, bo świetnie się w nich ślizgało na przedszkolnym parkiecie. Gdy któreś z nas wyrastało z uszytych przez dzidka skórzanych bucików, wycinał z nich pięty oraz palce i przerabiał na sandały. Zniszczone buty malowało się z kolei wilbrą, czyli farbą do skór – opowiada pani Ewa i dodaje, że dziadek miał dla swych wnuków zawsze czas. Zabierał je na przechadzki, a w domu godzinami grał z nimi na przykład w „Człowiecze nie irytuj się”.
Dziadkowie ze strony taty, Helena i Franciszek Kowalscy, pochodzili z Lwowa, a po wojnie zamieszkali we Wrocławiu. – Mama zawsze powtarzała, że byłam ich ulubioną wnuczką, bo z trójki rodzeństwa tylko mnie zapraszali na wakacje. Pamiętam, że mówili z charakterystycznym wschodnim zaśpiewem – wspomina pani Ewa, której mama pracowała w surowcach wtórnych, a potem ZUS-ie, a tato najpierw był kolejarzem, a potem wykonywał szereg innych prac. Amatorsko zajmował się też fotografowaniem, dlatego rzadko pojawiał się na rodzinnych zdjęciach.
Wiosną 1975 roku Kowalscy przeprowadzili się do Rawicza, w którym dostali spółdzielcze mieszkanie. Pani Ewa nowej szkoły, w której kończyła ósmą klasę, nie wspomina dobrze. Po roku wyjechała do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie zaczęła naukę w 6-letnim Studium Wychowania Przedszkolnego. – Okazało się że cała nasza trójka znalazła się w tym mieście, bo Darek wybrał technikum kolejowe, a młodsza siostra zaczęła naukę w szkole gastronomicznej i tak jak ja zamieszkała w żeńskiej bursie. Brat, który mieszkał w męskim internacie, wzbudzał ogromne zainteresowanie moich koleżanek, więc lubił nas odwiedzać – mówi ze śmiechem pani Ewa.
W studium odnalazła się znakomicie. Śpiewała w chórze, uczyła się grać na pianinie i zdobywała doświadczenie odbywając praktyki w przedszkolach i szkołach. Raz na dwa tygodnie mogła wyjechać z bursy, by spędzić niedzielę z rodziną. – Jeździłam do Rawicza przedwojennym pociągiem zwanym „Kobylinką”, bo jechał do Kobylina. W starych wagonach były drewniane ławki, a okna otwierały się za pociągnięciem parcianego sznurka – wspomina po latach. Po piątym roku pani Ewa złożyła dokumenty do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu i rozpoczęła naukę na wydziale filologiczno-historycznym, którego filię otworzono w Raciborzu.
Przez żołądek do serca
W październiku 1981 roku Ewa Kowalska została świeżo upieczoną studentką raciborskiej filii WSP w Opolu. – Byłam bardzo zawiedziona Raciborzem. Przyjechałam z Wielkopolski na południe, a tu żadnych gór, na które się przygotowałam. Największym zaskoczeniem był wszechobecny język niemiecki, którym posługiwali się starsi mieszkańcy. Na szczęście w szkole trafiłam na świetnych wykładowców. Pamiętam Stanisława Kucharczyka, który nas uczył metodyki matematyki, Gabrielę Kapicę, która prowadziła metodykę nauczania początkowego oraz jej męża Mariana Kapicę, z którym miałam pedagogikę. Było też inne małżeństwo: Zofia i Marian Zawisłowie, którzy uczyli metodyki plastyki. Muzykę, instrument i chór prowadził Franciszek Borysowicz, Mikołaj Hipnarowicz wykładał metodykę języka polskiego, a Józef Waligóra uczył nas historii filozofii – tłumaczy pani Konopnicka.
Ponieważ życie studenta nie składa się tylko z nauki, pani Ewa odwiedzała też klub studencki, w którym poznała swojego przyszłego męża Marka. – To było 1 maja 1982 roku. Był zapalonym brydżystą i razem z paczką znajomych szukał miejsca, w którym mogliby zagrać partyjkę. Przyszli do klubu, ale tam była akurat dyskoteka. Siedział przy stoliku, a ja się do niego dosiadłam. Następnego dnia zaprosił mnie na obiad do restauracji. Pamiętam, że byłam bardzo głodna, a on się spóźnił, bo mama nie chciała wypuścić go z domu bez obiadu. Poszliśmy do „Hotelowej”. Jadłam kurczaka, a on mi się przyglądał. To była bardzo dziwna sytuacja, ale w drodze do akademika zrywał dla mnie kwiaty kasztanowca i dostałam od niego bukiet konwalii. Gdy pierwszy raz zaprosił mnie do siebie na kolację, urzekł mnie wystawnymi daniami i pracą, jaką w nie włożył, bo wszystko przygotował sam. Gdy poznałam Marka był konwojentem w browarze, a potem związał się z gastronomią. W Raciborzu chyba nie ma restauracji, w której by nie pracował. Dziś jest na rencie, ale nadal lubi gotować. Gdy budzę się rano, to mąż pyta co zjadłabym na śniadanie, a gdy wracam z pracy to czeka na mnie obiad – mówi pani Ewa o swym mężu idealnym.
Na pierwsze wspólne wakacje pojechali we wrześniu. Najpierw przez dwa tygodnie plażowali w Pleśnej, potem zwiedzali Łańcut i Kazimierz nad Wisłą. W kwietniu następnego roku wzięli ślub i zamieszkali w pokoju pana Marka na poddaszu kamienicy przy Cygarowej. – Na parterze mieszkali moi teściowie Natalia i Leon Konopniccy. Teściowa zajmowała się naszą córką Martą, gdy jeździłam do Opola kończąc studia magisterskie, a potem synem Bartkiem. Okazała się świetną babcią, a jej metody wychowawcze zawsze się sprawdzały. W 1984 roku dostałam nakaz pracy do Szkoły Podstawowej nr 7 na Ocicach, gdzie od razu otrzymałam wychowawstwo klasy, w której uczyło się 36 uczniów. Przy okazji poznawałam gwarę morawską, ucząc się co znaczy że na dworze sipi oraz co to jest jakla, krzikopa, strum, czy kopruchy – podsumowuje.
Piętnastoletnia kadencja
Po jedenastu latach spędzonych w „Siódemce” pani Ewa przeniosła się do „Dziesiątki”, która od dwóch lat znajdowała się już w budynku przy ul. Królewskiej. – Przejście do szkoły specjalnej to był spory szok. Jako nauczyciel nauczania początkowego byłam nastawiona na realizowanie podstawy programowej temat po temacie. A tu okazało się, że uczniowie klasy drugiej nie znali jeszcze alfabetu i nie potrafili liczyć. Miałam wrażenie,że moje wysiłki idą na marne. Na szczęście miałam w szkole swoją mentorkę – Jolę Malcharek, która uczyła w równoległej klasie. Pracowałyśmy obok siebie, więc konsultowałam z nią na bieżąco swoje wątpliwości. Najważniejsza rada, której mi udzieliła to ta, że w tej szkole niczego nie da się przyspieszyć – tłumaczy pani Ewa i dodaje, że przez pierwsze pół roku wychodziła z pracy i najpierw szła na działkę, która była niedaleko szkoły. – Siadałam i musiałam odreagować, bo miałam w klasie bardzo agresywnego ucznia, nad którym trudno było zapanować. On mnie potrafił tak przećwiczyć przez cały dzień w szkole, że czułam się kompletnie wyczerpana – podsumowuje.
Zaczynała, tak jak wiele jej koleżanek, od poznania uczniów i ich otoczenia. – Co roku odwiedzałam dom każdego dziecka i widziałam w jakim środowisku dorasta. Poznawałam jego rodziców i dzięki temu miałam z nimi dobry i częsty kontakt. Pomógł mi też kurs oligofrenopedagogiki, który skończyłam w Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym w Opolu – tłumaczy pani Ewa.
W 2000 roku placówkę przekształcono w Zespół Szkół Specjalnych, a rok później jego ówczesna dyrektorka, Grażyna Płonka, zaproponowała pani Ewie funkcję swej zastępczyni. Kiedy pani Grażyna przeszła na emeryturę, placówką zaczęła kierować Ewa Konopnicka. – Wzięłam sobie na zastępcę nauczycielkę z zewnątrz. Jolę Kaczmarek znałam z pracy w „Siódemce” na Ocicach. Dobrze mi się z nią współpracowało, dlatego uznałam, że to dobry pomysł. Przez dziesięć lat była wicedyrektorem i świetnie nam się układało. Kiedy zrezygnowała, moją zastępczynią została obecna dyrektor – Agata Wieczorek. Piętnastoletnia kadencja była dobrym okresem zarówno w moim życiu, jak i w rozwoju placówki. Jak zaczynałam pracę jako dyrektor, szkoła podstawowa wraz z gimnazjum liczyła 12 oddziałów i miała 28 nauczycieli, a gdy kończyłam ostatnia kadencję mieliśmy 36 oddziałów i prawie 70 nauczycieli. Na początku były dwie szkoły, potem cztery plus ośrodek wczesnego wspomagania. To był dobry czas. Lubiłam nowe zadania i wyzwania, więc w naszej szkole wszystkie reformy udało się przejść bezboleśnie, a dzisiejsza placówka w niczym nie przypomina tej dawnej. Zmienił się jej wygląd, ale przede wszystkim proces edukacyjny, podczas którego nauczyciele korzystają z nowych metod rewalidacji i terapii, a grono pedagogiczne jest otwarte na rozwój. Nasi nauczyciele wykorzystują w pełni wszystkie środki na dodatkowe kursy i szkolenia. Jestem dumna z rozwoju szkoły i jej renomy, która sprawia, że trafiają do nas uczniowie nie tylko spoza powiatu, ale i województwa. Rodzice szukając placówki, która będzie stawiała na rozwój ich pociech, potrafią się nawet zameldować w Raciborzu tylko po to, by dziecko mogło się u nas uczyć. Nie ma lepszej reklamy niż poczta pantoflowa zadowolonych rodzin – podsumowuje Ewa Konopnicka.
Katarzyna Gruchot