Stefania Krakowska - najlepsza pani jest w szkolnej świetlicy
Ojciec pani Stefanii mawiał, że dla kobiety nie ma lepszego zawodu niż nauczycielka. Gdy wybierała Państwowe Liceum Pedagogiczne, nie brała tych słów na poważnie. Dziś, po 45 latach pracy w oświacie przyznaje, że to był dobry wybór, a swojego zawodu nie zamieniłaby na żaden inny.
Sześć lat tułaczki
Z rodzinnych Kresów nie uratowały się żadne fotografie, ale pani Stefania zachowała z czasów dzieciństwa niezwykle barwne wspomnienia. Jest wśród nich fioletowy kostium mamy, suszący się na słońcu tuż po jej kąpieli w Dniestrze, wielkie donice z kwiatami, które hodowała pani Adela i niekończące się wędrówki po majątkach, którymi zarządzał jej mąż Franciszek. Pochodzący z Germakówki nad Zbruczem zarządca dóbr książąt Lubomirskich skończył szkołę rolniczą i jako agronom często zmieniał pracę. Jego żona Adela, z niespożytą energią i dużą dozą optymizmu podążała z dziećmi zawsze za nim. Pracował m.in. w gospodarstwie Zwiniacz w Zaleszczykach, w Horodence i we dworze w Raszkowie, gdzie Szczerbów zastał wrzesień 1939 roku. – Zrobiło się niebezpiecznie, bo Ukraińcy od dawna mieli nacjonalistyczne zakusy, więc mama zapakowała na furmankę swoje doniczkowe kwiaty, pościel i psa, który nam zawsze w tej tułaczce towarzyszył, i wyruszyliśmy do Czernelicy. Mieszkała tam siostra mamy, której mąż był wójtem. Ciocia wybudowała wielki dom, a nam udostępniła ten stary. Ojciec towarzyszył nam w podróży, a potem pojechał do Horodenki, bo nie mógł zostawić gospodarstwa. Po jakimś czasie wrócił tylko z kocem na ręku. Konie i bryczkę zabrali Ukraińcy – wspomina pani Stefania. Gdy zaczęła się ich wojenna tułaczka, oprócz Stefanii (rocznik 1927), był już na świecie Jurek (1929), Krysia (1935) i Zosia (1938).
Kiedy przyszli Niemcy, pan Franciszek zaczął pracę w Liegenschafcie, czyli ziemskiej posiadłości, która znajdowała się we wsi Michalcze. – Ukraińcy, którzy nie mogli znieść tego, że kieruje nimi znowu Polak, podrzucili mu broń i za jej posiadanie trafił na wiele miesięcy do więzienia w Kołomyi. To był dla nas straszny okres, bo zostaliśmy z mamą bez środków do życia, a głód był taki, że ludzie jedli obierki z ziemniaków. Miałam wtedy 14 lat, więc jako najstarsza opiekowałam się rodzeństwem, bo mama często wyjeżdżała do Kołomyi, gdzie pomagał nam zaprzyjaźniony adwokat. Już wtedy był na świecie Andrzej, który urodził się w 1940 roku – tłumaczy pani Krakowska. Kiedy jej ojca w końcu wypuszczono, od razu trafił do Liegenschaftu w okolicach Obertyna, gdzie dołączyła do niego reszta rodziny. – Kiedy przyjechaliśmy do tego majątku, okazało się, że dwór jest w strasznym stanie. Ma powybijane okna, rozkradzione meble, a ojciec leży w czworakach chory na tyfus. Mama była bardzo energiczną kobietą. Od razu znalazła jakiegoś szklarza, który wprawił szyby, wysprzątała pokoje, w których nas ulokowała i zaczęła pod nieobecność ojca zarządzać całym gospodarstwem. Nie trwało to długo, bo gdy zaczął się zbliżać front, uciekliśmy najpierw do Obertyna, a potem aż pod rumuńską granicę. Koniec wojny zastał nas w Horodence, gdzie od razu zapisaliśmy się na pierwszy wyjazd do Polski – opowiada pani Stefania. Wyruszyli w lipcu 1945 roku, już z najmłodszą Marysią, która urodziła się rok wcześniej. – Jechaliśmy w otwartych wagonach, nie mając żadnych pieniędzy na wymianę, ubrań ani rodzinnych pamiątek, bo wszystko straciliśmy. Bardzo tęskniłam za Kresami. Wróciłam tam tylko raz, razem z koleżanką ze szkoły – Elą Kotowską. Wtedy zrozumiałam, że to już nie jest to samo, to nie są już miejsca, które pamiętałam z dzieciństwa – podsumowuje pani Stefania.
Dom przy Gwiaździstej
W Raciborzu nikt na nich nie czekał, a rodząca się dopiero administracja nie dawała sobie rady z napływającymi do miasta repatriantami, przez co Szczerbowie przez pierwszy tydzień koczowali na tutejszym dworcu towarowym. Pan Franciszek zgłosił się od razu do pracy w pegeerze w Tworkowie, ale okazało się że nie ma tam warunków na sprowadzenie rodziny. – Moja koleżanka Irka Kaczorowska, która wraz z rodzicami trafiła z Kresów do Kuźni Raciborskiej, wyciągnęła mnie z tego dworca na zabawę w liceum. Rozpoznałam na niej chłopaka z Obertyna – Potopę, który był już porucznikiem i zaproponował nam swoją pomoc w znalezieniu mieszkania. Dzięki niemu zakwaterowali nas przy ul. Gwiaździstej – wspomina pani Stefania.
Pierwszą wigilię 1945 roku Szczerbowie spędzili w swoim nowym domu na Ziemiach Odzyskanych. Dołączył do nich kuzyn pani Stefanii, którego rodzina osiedliła się w Lubomierzu, a on stacjonował w Pszczynie. Osiemnastoletnia Stefania, która wcześniej uczyła się w szkole żeńskiej w Horodence, a potem w tzw. Kipiaczce, czyli polskiej szkole w Raszkowie, była już wtedy uczennicą 4-letniego Państwowego Liceum Pedagogicznego. Mieściło się ono w budynku późniejszej SP11 przy ulicy Opawskiej, a jego kierownikiem był Jan Smyrski.
We wrześniu 1949 roku panią Stefanię skierowano do pracy w szkole w Bolesławiu, a dwa miesiące później była już mężatką. – Franciszka poznałam dzięki Irenie Kaczorowskiej. Pracował w akcyzie, a pochodził z tarnowskiego. Ślub wzięliśmy 21 listopada w kościele NSPJ. Zamieszkaliśmy z moimi rodzicami, a ja codziennie dojeżdżałam pociągiem z Raciborza do Tworkowa, gdzie przesiadałam się na zostawiony u taty w pracy rower i na nim docierałam do Bolesławia. Kierownikiem szkoły był pan Żurek, który w soboty dokształcał się, dzięki czemu musiałam prowadzić wtedy i jego i swoją klasę. Dojazdy były uciążliwe, więc po roku, będąc już w ciąży, przeniosłam się do szkoły w Markowicach – mówi pani Stefania, która 27 września 1950 roku urodziła syna Marka, późniejszego fotografa związanego z Muzeum w Raciborzu, a po czterech latach przyszła na świat jej córka Hania, która skończyła studia na wydziale chemii i mieszka w Zabrzu.
Po urodzeniu dzieci pani Stefania zachorowała na gruźlicę. Choroba była tak poważna, że musiała mieć operowane płuco. W 1963 roku przygotowywano ją w Zakopanem do zabiegu, który wykonano w czerwcu. Trzy miesiące później dostała ze szpitala przepustkę na pogrzeb męża, który zmarł nagle na zawał. Dziś wie, że bez pomocy rodziców nie dałaby sobie wtedy rady.
Szkoła, którą dzieci chciały „obulić”
Pracę w „Dziesiątce” rozpoczęła we wrześniu 1953 roku. Przyjmował ją Ludwik Halewski i jego zastępczyni Zofia Sikorska, która zdecydowała, że od razu dostanie wychowawstwo pierwszej klasy. Wśród licznej kadry dyrektorów, pani Stefania pracowała z Zofią Bajor, Stanisławą Podworską, Tadeuszem Rutem, Eustachią Sujdak, Erwinem Dziędzielem i Andrzejem Walicą. – Prowadziłam pracownię krawiecką i świetlicę. Robótek ręcznych nauczyła mnie mama, która przed wojną skończyła szkołę przy klasztorze, w której nauczyła się szyć, haftować i robić na drutach. Gdy przyjechałam do Raciborza, zapisałam się od razu na kurs kroju i szycia do Praktycznej Pani. W pracowni mieliśmy pięć maszyn, na których uczyłam dziewczynki szyć pościel, kaftaniki dla dzieci, fartuszki i przyszywać do ubrań wieszaczki. Mieliśmy też zlecenia z przedszkoli. Chodziło o to, by te dzieci nauczyły się czegoś przydatnego w życiu – opowiada pani Krakowska, która wykształcenie uzupełniała w warszawskim Instytucie Pedagogiki Specjalnej, które przerwała z powodu choroby, a kończyła na kierunku pedagogika specjalna w Jeleniej Górze. – W Warszawie poznałam Elę Kotowską. Mieszkałyśmy na placu Trzech Krzyży w internacie, który nazywałyśmy domem na kurzej nóżce. Potem razem pracowałyśmy w Raciborzu. Miałyśmy ze sobą bardzo dobry kontakt. Zawsze była pełna życia i wysportowana. Jej wczesna śmierć bardzo mnie zasmuciła – opowiada pani Krakowska.
Gdy wróciła do szkoły po operacji, była tak osłabiona, że zastanawiała się nad zmniejszeniem liczby godzin w szkole, albo urlopem dla poratowania zdrowia. – Gdy usłyszał o tym ówczesny dyrektor Tadeusz Rut, powiedział: a kto wykarmi twoje dzieci? Do domu dziecka je oddasz? Ja ci dam jak najwięcej godzin nadliczbowych, żebyś mogła utrzymać rodzinę. I tak się stało – mówi ze śmiechem pani Krakowska, która nie tylko zrezygnowała z odpoczynku, ale i przez wiele lat zastępowała w razie potrzeby koleżanki. Jej oczkiem w głowie stała się świetlica, do której piękne rysunki na ścianę zrobiła jej uzdolniona plastycznie siostra Zosia, nauczycielka szkoły w Samborowicach. Docenił je nawet wizytator, który z uznaniem podkreślił: takich nauczycieli nam trzeba! To tu pani Stefania przygotowywała dekoracje do szkolnych akademii, pomoce naukowe i nagrody wręczane z różnych okazji. Gdy kończyły się lekcje i szkoła pustoszała, świetlica wciąż była czynna, a ona zawsze na miejscu. – Moje dzieci mówiły, że więcej czasu poświęcam tym z „Dziesiątki” niż własnym. Kiedyś jeden z naszych uczniów dostał na placu Wolności krwotok z nosa. Znalazł go milicjant i zamiast zaprowadzić na dworzec, skąd mógł dojechać pociągiem do Kuźni Raciborskiej, gdzie mieszkał, to przyszedł z nim do świetlicy, bo chłopak uparcie powtarzał, że chce do pani Krakowskiej. Świetlica to było takie miejsce, które kojarzyło się naszym dzieciom z domem – wyjaśnia pani Stefania i dodaje, że niektóre z nich nie lubiły chodzić do szkoły. – Miały nadzieję, że jak się ta ich „Dziesiątka” „obuli”, to skończą się problemy. No i się „obuliła”, a one nadal musiały się uczyć, tyle że przy ulicy Królewskiej – dodaje ze śmiechem.
Rok po śmierci męża pani Krakowska wyprowadziła się od rodziców do dwupokojowego mieszkania przy ulicy Mickiewicza, gdzie mieszka z synem do dziś. – Załatwił mi je Tadeusz Rut, który znał moją sytuację i chciał mi pomóc. W naszej szkole była zawsze bardzo serdeczna i rodzinna atmosfera. Przyjaźniłam się z Eustachią Sujdak, która wcześniej uczyła na Polesiu, moją dobrą koleżanką była też pochodząca z Bochni Genowefa Kamionka, która prowadziła dożywianie dzieci. Pamiętam, że w amerykańskich dostawach przychodziła mąka kukurydziana, z której przygotowywało się kuleszę. Dzieci nie chciały jej jeść, więc im tłumaczyłyśmy, że to zwykły grysik z żółtkami – tłumaczy pani Stefania, która w 1985 roku przeszła na emeryturę, ale ze szkołą nie rozstała się na dobre. Przez dziewięć lat pracowała jeszcze na pół etatu prowadząc nauczanie indywidualne. – Mój ojciec miał w Stanisławowie dwie kuzynki, które były przed wojną nauczycielkami i bardzo dobrze im się powodziło. Uważał, że dla kobiety to najlepszy zawód. Dziś mogę mu przyznać rację. Ja nigdy swojego wyboru nie żałowałam – podsumowuje Stefania Krakowska.
Katarzyna Gruchot