Małe jest piękne: Wojnowice, nie masz piękniejszych nad okolice
Podobno górny schodek przy wejściu do kościoła Podwyższenia Krzyża Świętego znajduje się na poziomie wieży kościoła farnego w Raciborzu. Jak już wszystkie wsie zaleje woda to Wojnowice jeszcze będą funkcjonować. Do centrum Raciborza jest stąd 7 kilometrów, a mieszkańcy podkreślają że wieś jest perspektywiczna, bo leży między dwoma ciągami komunikacyjnymi: drogą międzynarodową do Opawy i do Głubczyc.
Dom z czerwonej cegły
Charakterystyczny dom z czerwonej cegły przy ulicy Rostka, w którym umówieni jesteśmy z jednym z najstarszych mieszkańców Wojnowic – Henrykiem Siegmundem, zbudował w 1899 roku jego dziadek. Mistrz murarski Thomas Siegmund, oprócz dwóch innych budynków we wsi, stawiał też raciborską kamienicę stojącą dziś obok Lidla. Z rodzinnego domu Siegmundów wyruszał na I wojnę światową ich najstarszy syn August, a potem przychodziły tu na świat jego dzieci, które odbierała wiejska akuszerka Wiktoria Sukacz. To z okna tego domu mały Henio widział czerwoną łunę nad Raciborzem, gdy Niemcy palili raciborską synagogę, a potem żegnał starszego brata Gerharda, który ruszał na front.
Pan Henryk nie poznał nigdy swojego dziadka Thomasa, ani babci Vinzenty, bo oboje zmarli przed jego narodzeniem. Znał za to każdy kąt zbudowanego przez niego domu, bo na ojcowiźnie został jego ojciec August, który z zawodu był ślusarzem pracującym w warsztatach kolejowych w Raciborzu, a z zamiłowania sadownikiem. – W naszym domu zawsze było pełno ludzi, bo rodzice wynajmowali pokoje i mieszkało z nami zazwyczaj pięć innych rodzin. Był Paul Moch, głuchoniemy Zygfryd Grygorczyk, który dojeżdżał do szkoły w Raciborzu, Jorg Ritzka, Franz Keller, czy później Rajmund i Antonina Bienek – tłumaczy pan Henryk i wymienia nazwiska przedwojennych przedsiębiorców i rzemieślników. – Jedną gospodę miał Wilhelm Kuczera a potem Josef Niewiera, a drugą Emanuel Berg i Gromotka. Były tam sale taneczne. Rzeźnikiem był Josef Kraicze, kowalem Franz Dwuletzki a zakupy robiło się w sklepach u Franza Siegmunda i Grygarczyka.
Najboleśniejsze wspomnienia związane są z bratem Gerhardem. – Był bardzo zdolnym uczniem. Ojciec planował, że będzie się uczył jakiegoś rzemiosła, ale w końcu uległ nauczycielowi i przedstawicielowi raciborskiej oświaty, którzy przyjeżdżali do nas do domu, by wstawić się za Gerhardem. W końcu poszedł na studia do Głuchołaz. Był na czwartym roku, gdy w 1944 roku zaczęły się naloty. Wykłady przerwano, a wszystkich studentów zmobilizowano do Flugabwehr, czyli obrony przeciwlotniczej. W grudniu 1944 roku skończyliśmy naukę w szkole, ale nie było się kiedy cieszyć, bo na czternaście dni przed Bożym Narodzeniem Gerhard dostał wezwanie do wojska. Z Wojnowic jechał do Olesna, gdzie był skierowany pod Olsztyn. 12 stycznia 1945 roku dostaliśmy od niego list, w którym pisał, że został zwiadowcą i przewiduje się że nastąpi radziecki atak. Trzy dni później dowiedzieliśmy się z radia, że Rosjanie ruszyli z ofensywą. Od tej pory nie mieliśmy od niego żadnych wiadomości. Czerwony Krzyż uznał go za zaginionego. Miał zaledwie 19 lat i stracił życie dokładnie tam, gdzie podczas I wojny światowej nasz ojciec został ranny – opowiada pan Henryk i dodaje, że do dziś wielu starszych mieszkańców Wojnowic wspomina młodego i bardzo zdolnego Gerharda.
Bracia, którzy pokochali Polskę
Nie sposób pisać o Wojnowicach nie wspominając o rodzinie Rostków, z której wywodził się założyciel „Nowin Raciborskich” – Józef Rostek. Przyszedł na świat w Wojnowicach w 1859 roku jako pierwszy syn Floriana i Franciszki z Wyszkoniów. Po nim byli jeszcze Ignacy i Stefan, a losy trójki braci na początku związane były ze Śląskiem. Później Ignacy, który został plenipotentem majątku Potockich k. Lwowa, został właścicielem dóbr Ladzkie w tarnopolskim, a najmłodszy brat Stefan osiadł w Wielkopolsce. Jego syn Antoni w trzecim powstaniu śląskim był asystentem Korfantego odpowiedzialnym za Racibórz, a młodszy Adam został burmistrzem Żor.
Najbardziej aktywny społecznie Józef, po skończeniu studiów medycznych we Wrocławiu i otrzymaniu w Lipsku stopnia doktora medycyny, osiadł w Raciborzu, skąd przez 30 lat kierował polskim ruchem w południowej części Górnego Śląska. Był inicjatorem założenia w Starej Wsi polskiej Księgarni Katolickiej, którą kierował jego brat Ignacy i pierwszej polskiej biblioteki. Z jego inicjatywy powstały też „Nowiny Raciborskie” – pierwsza polskojęzyczna gazeta na terenie miasta, a także Bank Ludowy i Polski Dom Narodowy „Strzecha” w Raciborzu. Zmarł w 1929 roku. Jego imieniem nazwano plac w Katowicach, ulice w Bytomiu, Raciborzu i Wojnowicach oraz szpitale w Raciborzu i Chorzowie.
Innymi, nastawionymi propolsko braćmi byli księża Johannes i Franz Melzerowie. Urodzili się w Dębiu pod Opolem w wielodzietnej i ubogiej rodzinie, która gospodarowała na 2,5 morgi ziemi. Wśród dziesięciorga rodzeństwa było dwóch chłopców i osiem sióstr. Jedna z nich została zakonnicą, a obaj bracia księżmi. Młodszy Franz przez 54 lata, od 1918 do 1972 roku, był proboszczem parafii w Studziennej, a prymicje w 1911 roku miał właśnie u Johanna w Wojnowicach, który był tu proboszczem. – Ks. Johann Melzer władał biegle czterema językami, był gruntownie wykształcony i jeździł na liczne kongresy do Berlina i Wiednia. Finansował też studia teologiczne młodszego brata. Ponieważ znał dobrze język polski, był jednym z czterech tłumaczy biskupa Bertrama, ponieważ do diecezji wrocławskiej należały też prowincje polskie. W 1903 roku został proboszczem w Wojnowicach i była to jego pierwsza i jednocześnie ostatnia parafia. W czasie plebiscytu namawiał ludzi do głosowania za Polską, więc gdy w 1933 roku Hitler doszedł do władzy, dla ks. Melzera zaczęły się trudne czasy. „Nowiny Raciborskie” pisały o tym, że bojówki pobiły go na dworcu, a na plebanii wybito mu wszystkie szyby. Potem zastosowano wobec niego areszt domowy. Członkowie NSDAP doprowadzali go na msze i stali obok ołtarza – opowiada wojnowiczanin Konrad Badziura.
Ks. Jan Szywalski, pisząc o swoim poprzedniku w Studziennej, podkreślał, że obaj bracia Melzerowie uważali język polski za naturalny dla miejscowej ludności i w tym języku opracowali modlitewnik „Chwała Sercu”. Drukowany był u Meyera w Raciborzu i zanim wyszedł zakaz używania języka polskiego, ukazały się jego dwa wydania. Podobnie jak ks. Johann Melzer, jego brat Franz miał z nową władzą ogromne kłopoty i cudem uniknął obozu koncentracyjnego. W październiku 1934 roku ksiądz Johann Melzer zrezygnował z posługi i wyjechał do Głuchołaz, gdzie przeszedł na emeryturę. Zostawił po sobie wzorowo prowadzone księgi parafialne i kronikę wsi, dzięki której zachowało się wiele cennych informacji na temat Wojnowic.
Porządek prac – rzecz święta
Z kroniki ks. Mezlera i wspomnień mieszkańców korzysta miłośnik lokalnej historii – Konrad Badziura. To dzięki niemu możemy dziś zobaczyć jak wyglądała wieś na starych fotografiach i cofnąć się wspomnieniami do czasów XIX i XX wieku. – W 1856 roku Wojnowice miały już połączenie kolejowe z Głubczycami i Opawą. W 1923 roku zostały zelektryfikowane, a w 1931 i 1932 roku ks. Johann Melzer rozbudował kościół. Dwa lata później wybudowano we wsi nową remizę strażacką i postawiono trzy betonowe zbiorniki na wodę gaśniczą na 60 tysięcy litrów wody. W 1936 roku rozbudowano szkołę i wybrukowano kostką bazaltową główną ulicę Wojnowic aż do skrzyżowania Bojanów – Sudół – wylicza pan Konrad i pokazuje nam stare zdjęcia prac polowych, wyjaśniając, jaki obowiązywał kiedyś porządek prac. – Zaczynało się o 7.00 rano i pracowało do 12.00. Zegarem była tzw. Opawka, czyli pociąg, który przejeżdżał przez Wojnowice w południe. Druga zmiana była od w pół do drugiej do w pół do siódmej. Chodziło o to, by w przerwie oporządzić bydło: nakarmić konie, wydoić krowy, czy napoić cielęta – opowiada pan Badziura i dodaje, że wielu wojnowickich rolników wykorzystywało do pracy zamiast koni krowy, które zaprzęgano do wozów. – Ja tych rolników nawet policzyłem. Osiemnastu robiło końmi, piętnastu krowami, a trzech z nich sprzęgało konia z krową – wylicza.
Pan Konrad społecznikostwo ma w genach, bo sołtysem Wojnowic był jego dziadek Josef (1924 – 1931), ojciec Franciszek (1966 – 1974) i on sam (1974 – 1978). – Mój dziadek nie chciał być sołtysem drugą kadencję, gdy po władzę sięgało NSDAP. Ci, którzy się we wsi zapisali do partii dostali po wojnie tzw. hadziajów, czyli gospodarzy, którzy byli repatriantami i zarządzali ich gospodarstwami. Dotychczasowi właściciele musieli zamieszkać razem z rodzinami w tzw. wyłamkach, czyli przybudówkach, do których przenosili się do tej pory starsi gospodarze po przekazaniu majątku dzieciom. Jeśli ktoś nie miał wyłamku, to zajmował dom po innych mieszkańcach lub przenosił się do rodziny. Ukarani w ten sposób mieszkańcy nie mogli pracować na własnych gospodarstwach, więc znajdowali pracę w pegeerze. Takie przydziały na gospodarstwa poniemieckie dostało w Wojnowicach jedenastu repatriantów z Ukrainy. Jeden z nich, Władysław Pleszczok, został nawet sołtysem naszej wsi – wyjaśnia Konrad Badziura, który przez 15 lat pełnił funkcję prezesa OSP Wojnowice. W latach 50., gdy repatriantom w ramach odszkodowań zaczęto przyznawać opuszczone majątki poniemieckie, wojnowiczanie mogli od nich wykupić swe gospodarstwa i powrócić do domów. – Ja panią uprzedzałem, że musi sobie pani zarezerwować dużo czasu na rozmowę ze mną – podsumowuje pan Konrad i odkłada na bok segregator z materiałami o historii wsi. Są jeszcze te dotyczące szkoły, przedszkola, pegeeru, sołtysów, pałacu, OSP czy kościoła. Może kiedyś powstanie z nich książka, która, tak jak dziś kronika ks. Melzera, posłuży przyszłym pokoleniom w zrozumieniu historii ich wsi.
Katarzyna Gruchot