Plejt i unterok musiały być
Z tegorocznej zimy cieszą się już chyba tylko dzieci. Dorośli, zmęczeni problemami z dojazdem do pracy, z niecierpliwością czekają na wiosnę. A przecież dawniej mroźna aura i hałdy śniegu były na porządku dziennym przez dobrych kilka miesięcy w roku.
Za czasów mojego dzieciństwa były takie zimy, że jak po Mikołaju mróz chwycił to trzymał aż do marca. Odra była zamarznięta tak, że ludzie z Rudy mogli przez nią na Przewóz do kościoła chodzić, a nawet saniami jeździć – opowiada 82-letnia Ema Gustaw z Rudy. Kobieta wspomina też metrowe zaspy; zasypane śniegiem drogi odśnieżane były konno, utworzonymi z drewna pługami. Kiedy była wyjątkowo ostra zima nie chodziliśmy do szkoły, bo mieszkaliśmy dość daleko od wsi. Czasem szliśmy przez Odrę. Rzeka była wtedy tak zamarznięta, że kiedy odwoziliśmy na pociąg mojego brata wracającego z przepustki na front, jechaliśmy przez nią saniami. Było to w styczniu 1943 r. - wspomina. Domy ogrzewały wtedy tylko piece kaflowe. Przez oszczędność paliło się tylko w jednym z nich. U pani Emy była to kuchnia. Spali w niej rodzice, dzieci w sąsiednim pokoju. Jak się budziliśmy, szyby w oknach były całe białe, nic nie było przez nie widać, pierzyna też była zamarznięta – mówi. W takich warunkach każdy starał się jak najmniej wychodzić z domu, a kiedy już musiał, zakładał na siebie co tylko mógł, kobiety obowiązkowo wełniane chusty, pończochy i tzw. unteroki, czyli halki. Zimowe obuwie zastępowały śniegowce – gumowce zakładane na zwykłe półbuty. Na zmarzniętych czekała w domu herbata z cytryną i... czosnkiem.
Elfryda Grzesik, 90-letnia mieszkanka Turza pamięta, że doskonale rozgrzewającym trunkiem dawniej było też grzane wino z dodatkiem goździków i cynamonu, mieszane czasem z grogiem. Poza tym wszędzie się jeździło saniami, na zakupy do Raciborza i do kościoła. Na nich były specjalne kosze, w których się siedziało. Odśnieżało się też konno, chłopcy we wsi zrobili z drewna taki trójkąt, bo pługów wtedy nie było – wspomina. W 1939 r. były takie mrozy, że się w izbie wszystko aż świeciło – ściany, łóżko. Spaliśmy wszyscy w jednym pokoju, bo tylko tam paliło się w piecu. Nie wiadomo jaka była temperatura, bo nikt wtedy nie miał termometra – dodaje. Ciepłe kurtki i spodnie musiały zastąpić flanelowe spódnice i wełniane plejty (chusty). Pani Elfryda pamięta, że przez cały rok chodziło się w drewnianych trepach, czyli chodakach. Moim marzeniem były zawsze trepy kupowane w sklepie, ale ponieważ było nas dużo, ojciec sam robił je z drewna – mówi kobieta uśmiechając się smutno do swoich wspomnień.
(e.Ż)